mercredi 9 février 2011

Paryskie wędrówki Zapolskiej (1-PL)


Z okazji wystawy poświęconej Gabrieli Zapolskiej w Muzeum Literatury w Warszawie, przygotowałam do lektury publicznej teksty pod tytułem „Paryskie wędrówki Zapolskiej”. Teksty, które wybrałam opisują jej doświadczenia w teatrze Libre Antoine’a, mówią również o świecie artystycznym Paryża, o jej kontaktach z malarzami, aktorami i literatami. Wybór tych tekstów z pośród tysiąca stron artykułów, licznych listów i powieści, wymagał ode mnie zrobienia dużej selekcji.

Jako aktorka, byłam skłonna zaprezentować tekst w formie monodramu, w którym uosabiam się z Zapolską. Tekst posiadałby wówczas jedność stylu narracji. W wypadku gdyby tekst ten miał być przedstawiony, jako konferencja, brakowałoby w nim przypisów i komentarzy, nieodzownych przy pracy naukowej. To, co Państwo przeczytają jest tekstem oryginalnym Zapolskiej, składającym się z fragmentów artykułów znajdujących się w „Publicystyce”, z jej listów zawartych w „Listach Gabrieli Zapolskiej”, oraz mały tekst wyjęty z jej powieści „Janka”.

Pod każdym z prezentowanych w moim blogu tekstów, podam źródła, z których korzystałam.


Pociąg biegnie szybko, spóźniony, z warczeniem i łomotem kół, jak zwierz zdyszany i do legowiska dążący. Jak z kart ustawione, z ziemi wyrosłe zabawki dla dzieci, tak migają domy przedmieść Paryża. Po obu stronach drogi ciętej rudymi liniami szyn wyrastają purpurowe i zielone latarnie gdzieniegdzie zapalone.

Szare, wysokie mury wznoszą się pokryte masą reklam o błękitnych, krwawych i żółtych tłach…Przyłożyłam twarz do bocznych prętów okna wagonu i przez podniesioną szybę chłonę w siebie ten widok, tę masę kwadratów zalewających brunatnymi tony, ściany wąwozu. I czytam bezustannie:
Géraudel”! „Géraudel”!

Pociąg zaszumiał, zajęczał i wpadł pod dach szklany, podtrzymywany szarymi słupami dworca. Jest rok 1889. Przyjechałam z Warszawy do Paryża na Dworzec Wschodni. (*)


Przed wyjazdem, napisałam z Krakowa długi list do Marii Szeligi żyjącej w Paryżu.

Nie mam nikogo na świecie, jestem sama, bo rodzina mnie nie zna – z mężem się rozwiodłam, dzieci mi umarły… […] I oto plan mój, usnuty podczas długich nocnych rozmyślań. W ciągu dwóch miesięcy mogę ocalić okruchy posagu skradzionego mi przez człowieka, który był moim mężem. […] Z tym przyjechać chce do Paryża i rozpocząć studia, po czym wstąpić na scenę. Francuski język posiadam bardzo dobrze […] – tłumaczę Teofila Gautier bez słownika. […] Brak mi prawdziwego akcentu, ale mam szaloną ochotę i zdolność lingwistyczną, w rok będę mówiła jak rodowita Francuska. […] Co miała Modrzejewska, idąca na scenę angielską: czterdzieści lat, zupełną nieznajomość najtrudniejszego języka pod słońcem? Ale silna wola była w niej wielka. Te silną wolę ja mam, chce ja mieć. Praca mnie nie przeraża… (**)


Mna zajeli sie troche ludzie inteligentni, dano mi nauczyciela dykcji (Vernon z Komedii Francuskiej) i dramaturgii (Sylvain z Komedii Francuskiej) Lekcje te oplaca piec osob, oprocz tego zapisano mnie do Instytutu Rudy i Konserwatorium. (***)

Posiadam kartę dziennikarską ”korespondenta oficjalnego” i dzięki temu będę mogła pisać artykuły dla „Kuriera Warszawskiego” i „Przeglądu Tygodniowego” w Warszawie i - odkrywać Paryż. Pozwoli mi to również na pokrycie moich wydatków.

Właśnie otwarto do użytku publicznego Wieżę Eiffla. Francuzi są podekscytowani na myśl, że będą mogli wjechać na jej szczyt. Są bardzo ciekawi Wystawy Powszechnej, która rozciąga się pod jej stopami. Niebawem i ja popędziłam na Pole Marsowe by zobaczyć te cuda.

Ujrzałam po raz pierwszy wystawę i więżę wieczorem. Francuzi nazywają wystawę „krainą wróżek” „Le pays de Fées” i słusznie. A jednak wróżek tych ani śladu! Ci, którzy to wszystko zdziałali snują się niezliczonymi masami, tak drobni i tak mali wobec dzieł swoich. Spośród tego czarnego mrowiska oblanego potokami światła wysuwa się wysoko, wysoko, aż w niebo, z koronki i lamp utkany cud. Na próżno na Esplanadzie smugi świetlane biją złocąc się w liniach, na próżno pawilon Argentyny jak zaczarowany pałac mieni się setkami świateł purpurowych, błękitnych, zielonych… na próżno geniusz stojący na pawilonie gazu rozlewa z wyciągniętej dłoni strumień ognia, na próżno galeria centralna skąpana w powodzi blasków zanurza swą podstawę w liliowej lub szmaragdowej pianie kolorowych wodotrysków; na próżno wreszcie galeria machin jak wąż płonący swe cielsko wydłuża…Wszystkie te ognie, te blaski bledną wobec wieży Eiffla.

Ach! Ten tłum! Ten tłum różnorodny, różnojęzyczny, różnobarwny! Gdy zmrok zapada, tłum ten wpada przez bramy i zalewa Esplanadę, aleję de la Bourdonnais, most Jeny, aleję Rapp, ulice Kairu. Biegnie, krzyczy, śmieje się, cieszy, popycha, oblega bazary wschodnie, restauracje, kawiarnie, trawniki. Ludzie rzucają się na sklep chińczyków, wyrywając sobie paczki z herbatą, wdrapują się na wschody pawilonu ziemskiego, pochłaniają tysiące filiżanek indyjskiej herbaty, od której setne poty występują na skórę każdego.

Ze śmiechem pozwalają obdzierać się w restauracjach, w których porcja bulionu kosztuje franka, a osobno za użycie obrusa, talerza i nakrycia liczy się 50 centymów na osobę. Gdyby osoba jedząca bulion poplamiła obrus, płaci 1 franka i 50 centymów za pranie! Inni urządzają się o wiele oszczędniej: kupują olbrzymie bulki, dobywają z kieszeni ciastka, mięso, butelki z winem, siadają na trawnikach na ziemi lub na maszynach stojących pod gołym niebem i w ten sposób nie płacą za splamienie obrusa 1 fr. 50 centymów.

W ogóle jedzą tu dużo i ciągle. Jedzą w windach na platformy wieży, jedzą w hali maszyn, jedzą wobec brylantów przedstawiających miliony, jedzą wobec czarów elektryczności, jedzą wszędzie i zawsze. Kobiety zajadają się po prostu. Widać ciągle panie kupujące sandwicze, tartinki, galetki, pijące mleko, oranżadę przyrządzoną przez Murzynów i „boki” podawane przez Indian. Zdaje się, że myśl dobrego odżywiania się kieruje głównie i ciągle myślą Francuzek.

Co do strojów… miły Boże! Te damy są tak zaniedbane, iż ciągle zdaje mi się widzieć… niedzielę na Ujazdowie! Szyk? Ależ to słowo nieznane. Suknie przedpotopowe, nieświeże, mitynki na rekach, brak wdzięku, trzymanie się pod boki, na starość wąsy jak u husarza… oto typ przeciętnej Paryżanki.

O! Miłe Warszawianki! Jakże uroczo zarysowują się wasze sylwetki na tym dziwacznym tle. Owe sławne, lâchons le mot - jawnogrzesznice paryskie – to rude, pomalowane, wypchane lalki.

Nie płaczcie wiec piękne panie, gdy mąż wasz pijąc rano kawę powie od niechcenia…”Wiesz, Dusiu, pojadę do Paryża. Chce zobaczyć… wieżę Eiffla”! Uśmiechnijcie się tylko tym waszym rozkosznym uśmieszkiem i poprawiając koronki waszej matinki odpowiedzcie: „Dobrze, Dusiu, pojedz zobaczyć…wieżę Eiffla! Ja tu poczekam”. I czekajcie bez obawy. Rude szyniony tych dam dozwolą tylko tęsknić niewdzięcznemu za miękkim płaszczem waszych włosów – i wasz „Dusio” wróci wioząc wam cale flakony esencji różanej, stosy egipskich bransolet, wachlarzy z piór i złotych frędzli i najpyszniejszych haftów ręcznych, które wraz z wachlarzami i oksydowanymi toporami przyozdobią ściany waszego mieszkania. (****)


Chodzę na lekcje dykcji i dramatu do Konserwatorium, biorę również lekcje u Talbota i w Instytucie Rudy. Uczę się po trzy godziny dziennie i grać mam sama najpóźniej w listopadzie, według oceny mych nauczycieli. Ależ ile pracy!!! Najcięższe to chyba chwile w mym życiu. Nie wolno mi ani słowa wymówić po polsku.

Ale dopiero zaczęłam robić postępy, gdy poznałam Mary Samary – siostrę znanej i niedawno zmarłej subretki z Komedii Francuskiej, Jeanne. Samary chce mnie przygotować do konkursu w Odeonie i pracujemy razem nad rolą Doryny ze „Świętoszka” Moliera. Uczę się również ról Klitemestry, Lukrecji Borgii i Fedry. Samary i aktor Worms mówią, że ja powinnam grać, co bądź, gdzie bądź, choćby na jarmarkach, byle grać.: „Va faire ton apprentissage”! Idź i praktykuj! Graj! Graj na prawdziwej scenie! Tak jak Agar, która grywała za rogatkami i była potem w Komedii Francuskiej. Tak tez zrobił Damala – mąż Sary Bernhardt i dlatego wybrnął. Inaczej nic nie poradzę, żebym się zapracowała na śmierć w domu. (*****)

To, co mam tu, w Paryżu, to jakaś gorączka, cos, czego określić nie umiem. Za ciężkimi fałdami mych firanek zaledwie widzę przeciwlegle domy. Bywają u mnie ci, których sobie wybrałam. Od czasu do czasu schodzi się siedmiu, ośmiu, czasem dziesięciu mężczyzn, Polaków, czasem Francuz się zabłąka: Ginisty, Ohnet albo Délpit, - autorzy sztuk teatralnych. Siedzą, pija herbatę, koniak, gadają. (******)


(*) Janka (powieść), 1893
(**) Listy (nr 65), 1889
(***) Listy (nr 76), 1890
(****) Publicystyka (Z krainy wróżek – Wieża Eiffla), 1889
(*****) Doktorat, Elżbieta Koślacz-Virol, 2002
(******) Listy (nr 96), 1891

Cet article fait partie d’une série consacrée au séjour parisien de Gabriela Zapolska (1889-1895), en polonais (1-PL, 2-PL…) ainsi qu’en français (1-F, 2F…), rédigée à l’occasion d’une exposition consacrée à cette femme de lettres, journaliste et actrice (Musée de la Littérature, Varsovie, d’avril à juin 2011).

Artykuł ten dotyczy pobytu Gabrieli Zapolskiej w Paryżu miedzy 1889 i 1895 rokiem i jest jednym serii, którą opublikuję w niniejszym blogu, w wersji polskiej (1-PL, 2-PL…) oraz francuskiej (1-F, 2-F…), pisany z myślą o wystawie poświęconej Zapolskiej pisarce, aktorce i dziennikarce (Muzeum Literatury, Warszawa, od kwietnia do czerwca 2011 r.).

Aucun commentaire: